Zacznijmy od tego na czym polega tymczasowa zmiana systemu rankingowego? Ranking ATP zawodnika składa się z 18 najlepszych startów na przestrzeni poprzednich 12 miesięcy. W związku z pandemią koronawirusa i ogromnym ograniczeniem liczby profesjonalnych turniejów, wprowadzono jednak inne rozwiązanie. Początkowo liczyć miało się 18 najlepszych startów z 22-miesięcznego okresu od marca 2019 do grudnia 2020. Ostatecznie przedłużono jeszcze ten cykl o dwa miesiące. Kto zyskał, a kto stracił na takiej metodzie?
Nie sposób nie zacząć od lidera światowego rankingu Novaka Djokovicia. Serb ze względu na tymczasową zmianę systemu rankingowego, zdecydował się na odpuszczenie startu w turnieju rangi ATP Masters 1000 w Paryżu, gdzie wygrał w poprzednim roku. Nie może zatem poprawić tego wyniku, co innego w Wiedniu. Wszystko ma na celu zapewnienie sobie zakończenia roku na pierwszej pozycji, co w konsekwencji najprawdopodobniej pozwoli mu na pobicie rekordu Rogera Federera. Szwajcar spędził bowiem na szczycie aż 310 tygodni, do których na dzisiaj brakuje Djokoviciowi tylko 18. W połączeniu z pewnym pozostawieniem 2000 punktów niezależnie od wyniku w Australian Open (ponieważ Serb wygrał tę imprezę rok temu), tylko jakiś heroiczny wyczyn ze strony Rafaela Nadala może go jeszcze powstrzymać.
ATP Race to London to ranking, który decyduje o uczestnictwie zawodnika w wieńczącym sezon turnieju ATP Finals. Podobnie jak zwyczajny ranking ATP, został on jednak zamieniony na 22-miesięczny. Dzięki temu, do londyńskiej imprezy zakwalifikowani są już Novak Djokovic, Rafael Nadal, Dominic Thiem, Daniil Medvedev, Stefanos Tsitsipas i Alexander Zverev. Mimo zagrania w tym roku kalendarzowym w zaledwie jednej imprezie, pewny swojego miejsca mógłby być również Roger Federer, który jednak dochodzi do siebie po dwóch operacjach kolana i wycofał się z tego turnieju już kilka miesięcy temu.
Przed momentem poznaliśmy pełny skład tego turnieju i wystąpią w nim: Novak Djokovic, Rafael Nadal, Dominic Thiem, Daniil Medvedev, Alexander Zverev, Stefanos Tsitsipas, Andrey Rublev oraz Diego Schwartzman. Jednak gdyby liczyć tylko punkty za 2020 rok, Rublev już dawno miałby to miejsce zapewnione. W takim nieoficjalnym rankingu Rosjanin jest bowiem czwarty, tylko za trzema zwycięzcami tegorocznych turniejów wielkoszlemowych. Schwartzman też z dużą dozą prawdopodobieństwa by się zakwalifikował. O ostatnie miejsce walka trwałaby jednak do samego końca. Najpoważniejszymi kandydatami byliby Pablo Carreno Busta, Daniil Medvedev i Milos Raonic. Najbardziej stracił więc Hiszpan, który poprzedni sezon miał średni. Zyskał za to Daniil Medvedev, który udział w tej imprezie ma dawno zapewniony, mimo tego, że jego forma w roku 2020 rzadko przypomina dominatora z drugiej części poprzedniego sezonu.
Roger Federer “wybrał” bardzo dobry moment na przejście dwóch operacji kolana i odpuszczenie sobie reszty sezonu. Szwajcar aktualnie ma wrócić na kort w styczniu 2021, a przy normalnym systemie rankingowym miałby na swoim koncie tylko 720 punktów za półfinał Australian Open. Taka suma sprawia, że nieoficjalnie, w rankingu zbierającym wyniki tylko z roku 2020, Federer jest aktualnie 25 zawodnikiem na świecie. Po Wiedniu i Paryżu prawdopodobnie straci kolejnych parę pozycji. Oznacza to, że w takim wypadku podczas Australian Open 2021 byłby rozstawiony gdzieś pomiędzy 25-32 miejscem, co w konsekwencji zapewniałoby mu spotkanie z zawodnikiem z pierwszej ósemki już w trzeciej rundzie. Jednakże, poprzez zamrożenie rankingu, Szwajcar wciąż znajduje się na pozycji czwartej w rankingu ATP. Pomijając jakiś spektakularny wyczyn ze strony Alexandra Zvereva czy Stefanosa Tsitsipasa w końcówce sezonu, jedyny zawodnik z bardzo realną szansę na dogonienie go to Daniil Medvedev. Federer ma zatem praktycznie zapewnione rozstawienie w pierwszej piątce podczas Australian Open. Czy ma to ogromne znaczenie? W gruncie rzeczy tak, ponieważ będzie miał gwarancję, że Thiema, Djokovicia czy Nadala nie ujrzy na swojej drodze aż do ćwierćfinału. Patrząc na drugą stronę medalu, Federer wygrał w Australii trzy lata temu rozstawiony z numerem 17, pokonując po drodze czterech zawodników z pierwszej dziesiątki. Na pewno łatwiej jednak będzie mu znaleźć odpowiedni rytm w starciu z niżej sklasyfikowanymi zawodnikami niż gdyby był rzucony niemal od razu na głęboką wodę.
Najbardziej cierpią jednak Ci zawodnicy, którzy albo w poprzednim sezonie jeszcze w turniejach ATP nie grali, albo występowali w turniejach niższej rangi i nie osiągali w nich takich sukcesów. Przykłady można mnożyć, ale wspomnijmy o kilku najważniejszych:
Pedro Martinez ledwo mieści się w setce rankingu ATP, ale gdyby podliczyć tylko punkty za obecny rok, to trzecia runda Rolanda Garrosa oraz ćwierćfinał imprezy ATP 500 w Rio de Janeiro dawałby Hiszpanowi miejsce w top 40. Taka pozycja gwarantuje starty w zasadzie w każdym turnieju. Przy tym jak wygląda to obecnie, Martinez musi mieszać starty w głównym cyklu z turniejami rangi ATP Challenger Tour, gdzie nagrody pieniężne są jednak kolosalnie niższe.
Rewelacja serii “Challengerów” rozegranych zaraz po restarcie sezonu w Czechach, Aslan Karatsev, wciąż nie może przekroczyć magicznej bariery pierwszej setki. Oprócz zapisania się w historii, taka pozycja gwarantuje w tenisie dosyć porządny zarobek. Karatsev bez zamrożenia systemu rankingowego, figurowałby obecnie nawet w pierwszej pięćdziesiątce. Z jego pozycją poza setką rankingu ATP, niedawno musiał grać w kwalifikacjach do French Open, czy do turnieju rangi ATP w Nur-Sultan.
Jak już wspomniałem, ten system rozliczania hamuje także progres graczy, którzy w 2019 roku jeszcze stawiali pierwsze kroki w zawodowym tenisie. Lorenzo Musetti i Carlos Alcaraz, dwaj niezwykle utalentowani nastolatkowie, którzy ostatnio błyszczą na światowych kortach (Alcaraz ma już w tym sezonie trzy tytuły cyklu ATP Challenger Tour, Musetti wygrał chociażby z Wawrinką czy Nishikorim), również znajdują się bardzo nisko w światowym rankingu. Gdyby jednak podliczyć tylko punkty za ten rok, obaj mieliby miejsce w top 60.
Wynika to z dwóch rzeczy – zawodnicy którzy grali i w 2019 i 2020 roku biorą z danego turnieju ten lepszy wynik, mieli więc jakby dwie szanse, aby dobrze zapunktować w danej imprezie. Poza tym, w 2020 roku po prostu grało się w tenisa znacznie, znacznie mniej, co oznacza, że zawodnicy znajdujący się obecnie w dobrej formie po prostu nie mieli gdzie tych punktów nałapać.
Przykładów przeciwnych również jest bardzo dużo. Pierwszy na myśl przychodzi Kei Nishikori. Wiecznie kontuzjowany Japończyk zagrał w tym roku tylko cztery turnieje, wygrywając jedynie dwa spotkania. Mimo to, w rankingu ATP wciąż figuruje w pierwszej pięćdziesiątce. Z setki nie wypadł jeszcze Mołdawianin Radu Albot, głównie przez swój tytuł z lutego 2019 w Delray Beach. Czy wynik osiągnięty 18 miesięcy temu powinien tak mocno decydować o rankingu zawodnika i stanowić prawie ⅓ jego punktów? Albot w całym 2020 roku wygrał jedynie pięć spotkań, przegrywając piętnaście. Te rezultaty nie utrzymałyby go w pierwszej setce, pomijając fakt, że nie mógłby już nawet występować w turniejach głównego cyklu i zbierać dużych nagród nawet za odpadanie w pierwszych rundach. Lucas Pouille w 2020 roku rozegrał jedno spotkanie i również zmaga się z urazami. Mimo to, jego wyniki z 2019 roku, wciąż trzymają go w top 70 rankingu ATP.
Kończąc ten wywód słowem komentarza, należy powiedzieć, że powody decyzji podjętej przez władze światowego tenisa są jak najbardziej zrozumiałe. Sytuacja była wtedy bardzo niejasna, nikt nie wiedział, że pandemia tyle potrwa i nikt nie był w stanie zagwarantować, że w 2020 roku odbędzie się jeszcze jakikolwiek turniej. Wydaje się jednak, że przynajmniej od startu 2021 roku można byłoby ten ranking odnowić. Bardzo dziwną jest również decyzja, by do turnieju ATP Finals klasyfikować na podstawie okresu od marca 2019, a nie od stycznia 2020. Dość kuriozalnym jest fakt, że już w deblu ranking ATP Race pozostawiono w spokoju. Stracili na tym chociażby Łukasz Kubot i Marcelo Melo, którzy dalej nie są pewni udziału w turnieju kończącym sezon. Pozostając jednak obiektywnym, takie rozwiązanie jest bardziej sprawiedliwe. Już 12-miesięczny ranking zdaje się trochę za bardzo premiować stare rezultaty, zamiast obecnej dyspozycji. Klasyfikacja oparta na poprzednich 24 miesiącach jest po prostu w sporcie z tak dużymi wahaniami formy i kontuzjogennością dosyć absurdalna.