W zeszłym tygodniu pisałem – i nadal tak uważam – że tegoroczne US Open może być najlepszą okazją dla młodych tenisistów na wygranie turnieju wielkiego szlema w erze Federera, Nadala i Djokovicia. Już wtedy jednak zaznaczałem, że będzie to wymagało wyeliminowania po drodze co najwyżej jednego z nich – tego ostatniego. Dwaj pozostali w Stanach Zjednoczonych się nie zjawią. A wraz z nimi wiele innych gwiazd. Z każdym kolejnym wycofaniem spada prestiż turnieju. I można pytać: czy to jeszcze ma sens?
*****
Ustalmy na początku jedną ważną rzecz – tak, choćby grali tylko zawodnicy spoza pierwszej setki rankingu, to nadal opcjonalny triumfator przejdzie do historii jako „mistrz wielkoszlemowy”. I pewnie po 20 latach szczegóły zaczną się zacierać, a po 50 wiele osób zupełnie nie będzie pamiętać, jak do tego doszło. Ot, będzie to kolejne nazwisko na długiej liście zwycięzców. I jego triumf będzie wyglądać dokładnie tak samo jak te Boerga, Agassiego czy Federera.
Tak naprawdę więc mógłbym sobie darować cały ten tekst. Przyjąć, że skoro turniej wielkoszlemowy zawsze ma taką samą rangę, to nie ma o czym pisać. Z drugiej strony jednak pozostaje kilka problemów. Na czele z tym, że w wielkim szlemie chce się oglądać najlepszych zawodników i najlepsze zawodniczki. A US Open 2020 taką możliwość da nam tylko w jakiejś części. Wielu osób z czołówki po prostu w Nowym Jorku zabraknie.
*****
Oczywiście, wycofania to żadna nowość. Nie pamiętam turnieju wielkoszlemowego, w którym zagraliby wszyscy gracze z najlepszej „50” rankingu. Urazy, a nawet plany startowe, zawsze sprawią, że kogoś gdzieś zabraknie. Nie marudziłem przesadnie, gdy Roger Federer omijał Roland Garros kilka sezonów z rzędu, bo widziałem w tym metodę, która zresztą przyniosła niezłe skutki. Kiedy dwa lata temu Novak Djoković, po kilku kiepskich dla siebie turniejach, mówił o możliwym odpuszczeniu Wimbledonu, też wielu ze zrozumieniem kiwało głową. A że ostatecznie w Londynie wystartował i wygrał, to już zupełnie inna sprawa.
Zresztą teraz też każde wycofanie przyjmuję ze zrozumieniem. Powodów jest przecież wiele. Choćby ten, że sezon jest ciaśniejszy – ktoś woli przygotować się na mączkę, bo uwielbia na niej grać, nie chce mieszać nawierzchni czy niepotrzebnie podróżować do USA. Zrozumiałe. Inny obawia się opcjonalnej przymusowej kwarantanny po powrocie ze Stanów. Też kumam. Jeszcze inny ma drobne problemy zdrowotne i woli doleczyć się w Europie. Ma sens. Czasy mamy takie, że nie ma co wyklinać kogokolwiek, kto uważa, że lepszym rozwiązaniem jest dla niego brak startu w US Open, niż wzięcie udziału w tym turnieju.
Znów jednak wracamy do podstawowego problemu – najbardziej traci na tym impreza.
*****
Ranga US Open, jak już ustaliliśmy, zostanie taka sama. Ale prestiż… cóż, tu może być problem. Po raz pierwszy od 1999 roku odbędzie się turniej wielkoszlemowy bez udziału zarówno Rogera Federera, jak i Rafaela Nadala. O ile Szwajcar wraca do zdrowia i dyspozycji po operacji, o tyle Rafa po prostu postawił na mączkę. Z czołowej „20” rankingu zabraknie jeszcze kilku nazwisk. Choć większość, na ten moment, planuje przystąpić do rozgrywek. Sensacyjnie za to zrobiło się w deblu, gdzie wśród zgłoszonych nie ma nawet miejscowych mistrzów – braci Bryanów. A to już coś naprawdę znaczącego.
Choć sytuacja i tak znacznie gorzej wygląda u kobiet. Tu nastąpiło prawdziwe spustoszenie. Z US Open już wycofały się Ash Barty (numer 1 światowego rankingu), Simona Halep (2), Elina Switolina (5), Bianca Andreescu (6), Kiki Bertens (7) i Belinda Bencic (8). Jak łatwo policzyć – z najlepszej dziesiątki zostały ledwie cztery kobiety. Z czego dwie to Amerykanki (Sofia Kenin i Serena Williams), a jedna z USA jest mocno związana (Naomi Osaka). Jedynie Karolina Pliskova jakoś się tu wyróżnia, ale ona już od kilku miesięcy powtarzała, że co by się nie działo, to w Nowym Jorku zagra.
Przypomnijmy: to tylko pierwsza dziesiątka. Dalej wcale nie jest lepiej. To trochę tak, jakby w Lidze Mistrzów nagle zabrakło Realu Madryt, Liverpoolu, Barcelony i Bayernu, bo te postanowiły nie przystępować do rozgrywek. W przypadku US Open zaczęto się już nawet zastanawiać czy Iga Świątek – aktualnie 51. w rankingu WTA – nie doczeka rozstawienia w turnieju. Normalnie byłaby to myśl szaleńcza. W tym przypadku… faktycznie staje się to możliwe. Jakkolwiek fantastycznie by to nie brzmiało.
*****
A skoro o fantastyce, to pobawmy się teraz w przewidywanie przyszłości. Załóżmy, że Dominic Thiem czy Daniił Miedwiediew faktycznie zdobędą swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy. Z dużym prawdopodobieństwem da się nawet założyć, że zrobią to bez potrzeby pokonywania po drodze kogokolwiek z Wielkiej Trójki. Cieszą się, owszem, bo nikt im tego nie zabierze. To już ich trofeum. Skoro je zdobyli, znaczy, że byli najlepsi w tych konkretnych okolicznościach.
Problem w tym, że na pewno znajdą się ludzie, którzy po prostu wypomną im to, jak wyglądał cały turniej. Tak jak w przeszłości podważano czyjeś prawa do tronu, tak w tym momencie podważana będzie swego rodzaju legitymizacja mistrza wielkoszlemowego. I na pewno wielu zanim się do tego Thiema czy Miedwiediewa przekona, będzie chciało ich kolejnego triumfu w takiej imprezie, osiągniętego już w normalnych warunkach. Ot, żeby potwierdzili swoją klasę.
Zajrzyjmy też w przyszłość kobiecego turnieju, gdzie Serena Williams będzie po raz kolejny walczyć o wyrównanie absolutnego rekordu w liczbie wygranych turniejów wielkoszlemowych w singlu (prowadzi Margaret Court z 24 tytułami, Williams jest tuż za nią). Od razu się przyznam, że Amerykance w swoim życiu sprzyjałem chyba jedynie w starciach z Mariją Szarapową, bo tej nie lubię jeszcze bardziej. Ot, czuję swego rodzaju awersję do obu, choć obie niezmiennie podziwiam i szanuję ich osiągnięcia. Serena to w końcu legenda tego sportu, a Marija też swoje osiągnęła.
Więc załóżmy, że Amerykanka walczy po raz kolejny. I tym razem skutecznie. Wygrywa, zrównuje się z wielką Margaret Court. Tyle że… jakby czegoś brakowało, co? Jakby nie było właściwej oprawy. Jakby zabrakło nieco prestiżu. Jakby wybrakowana drabinka sprawiała, że to niepełny triumf. A brak kibiców na trybunach zupełnie jej nie pomagał w przezwyciężeniu tego wrażenia. I niby tworzy się historia, niby wyrównuje się najwspanialszy rekord, jaki świat tenisa widział. A jednak trudno byłoby mi oprzeć się wrażeniu, że to wszystko powinno wyglądać inaczej.
*****
Jednak na pytanie z początku tego tekstu – „czy rozegranie takiego US Open ma sens?” – odpowiedź jest jedna. Tak, ma. To przywracanie tenisa do życia, wielka szansa dla zawodników i zawodniczek, pchnięcie w ruch machiny obracającej pieniędzmi, bez których wiele osób związanych z tenisem po prostu się nie utrzyma. Nie da się napisać, że – nawet w tak przetrzebionej obsadzie – to wszystko będzie bez sensu.
Można, a wręcz trzeba jednak zauważyć, że to nie będzie taki sam turniej, jak w poprzednich latach. I choć nie jest to najbardziej odkrywcze zdanie w historii, to staje się niesamowicie istotne. Bo mistrzowie z tego roku będą musieli się zmagać z brzemieniem nie tylko swojego sukcesu, który objawia się choćby zwiększonym zainteresowaniem mediów, ale też innym, nałożonym przez to, że sukces osiągną w warunkach nie do końca wielkoszlemowych. I będzie im to pamiętane, i będzie im to wypominane, i będzie wykorzystywane przeciwko nim.
No, przynajmniej przez jakiś czas. Potem pewnie znudzi nam się powtarzanie wszystkim: „ale przecież pamiętasz, jak to US Open wyglądało…”.
Autor: Sebastian Warzecha