Często postrzegamy najlepszych tenisistów jak półbogów. Ba, gdyby Herkules nagle okazał się prawdziwy i stanął obok Rogera Federera, to stwierdzilibyśmy pewnie, że Szwajcar z nim bez problemu wygra. Nie tylko na korcie. Na polskie warunki takim Federerem jest Hurkacz. Hubert to dziś zdecydowanie najlepszy tenisista w kraju, z którym równać nie może się nikt, a reszta może się jedynie wzorować. Czy mowa jednak o Federerze, czy o Hurkaczu, obaj mają prawo do porażek. Choćby najbardziej sensacyjnych.
Wiadomo, co sprowokowało mnie do napisania tego tekstu. Hubert Hurkacz przegrał w drugiej rundzie mistrzostw Polski z Maksem Kaśnikowskim, siedemnastoletnim tenisistą, o którym wielu mniej zaangażowanych fanów wcześniej pewnie nawet nie słyszało. Ale już informacja o tym meczu do nich dotarła, bo podawały ją największe portale. Słusznie zresztą – raz, że była to spora sensacja, bo Hurkacz zdawał się pewniakiem do wygrania całych mistrzostw, a dwa, że warto promować młodych i zdolnych zawodników.
Problem więc nie w samym meczu, a w reakcjach na wynik. Obserwowałem Twittera – również zagranicznego – i komentarze na kilku różnych grupach o tematyce tenisowej. Wiele osób z miejsca zarzuciło Hubertowi tankowanie. Innymi słowy: odpuszczenie meczu. Często dodawano do tego podtekst hazardowy. Wiadomo, przy odpowiednim obstawieniu zakładów, można by było z takiego sensacyjnego rozstrzygnięcia sporo wyciągnąć. A teraz, gdy mało się gra przez pandemię, tenisiści mogą mieć problemy finansowe. W teorii takie uzasadnienie brzmi logicznie. Przynajmniej do momentu, gdy pomyśli się o tym, ile Hurkacz już wygrał, że brał udział w pokazówkach w Stanach i ma stały dopływ środków od sponsorów.
Podejrzewam jednak, że jeśli ktoś już uparł się, że to na pewno tankowanie, to do zmiany zdania przekonać się go nie da.
*****
Odpuszczam więc, bo po co gadać do ściany? Zresztą takie osoby to jednak margines. Ważny jest dla mnie jednak inny aspekt, na którym warto się skupić – niedowierzanie, często połączone z wyzwiskami. Te ostatnie to zresztą plaga, zwykle powiązana z bukmacherką. Wielu zawodników i wiele zawodniczek publikowało już w swoich social mediach wiadomości, jakie otrzymywali od ludzi, którym nie wszedł kupon przez ich spotkania. Hubert raczej nie miał z tym problemu w tym przypadku, bo kurs na jego zwycięstwo wynosił u większości bukmacherów… 1.01. Tylko szaleniec by to obstawiał.
Miał jednak – choć nie wiem, czy dostał jakiekolwiek wiadomości bezpośrednio na skrzynkę – problemy. Widziałem wyzywanie go od nieudaczników. Widziałem słowa o tym, że „wielki talent, hehe, gów…, a nie wielki talent”. Widziałem słowa o sprzedawczyku. Widziałem wręcz słownik wulgaryzmów polskich w użyciu (niektórzy anonimowi internauci mogliby spokojnie ubiegać się o profesurę, gdyby tylko istniała dziedzina nauki poświęcona słowom niecenzuralnym). A wszystko dlatego, że przegrał mecz.
Cholera, czy nie na tym ten sport polega?
Naprzeciw siebie staje dwóch gości, wygrać może tylko jeden. Nie zawsze będzie to faworyt. Kiedy Rafa Nadal jako nastolatek zaczął pokonywać gości z topu, też oskarżano ich o podkładanie się? Kiedy Sascha Zverev szturmem brał ATP, wyzywano jego rywali? Podejrzewam, że… tak. Ale późniejszy rozwój ich karier pokazał, że zupełnie niesłusznie. I może warto byłoby wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
*****
Nie twierdzę tu oczywiście, że Maks ma talent na miarę kogokolwiek ze wspomnianej dwójki. Nie wiem nawet, czy ma taki, by dorównać temu, co już osiągnął Hurkacz. Ale jedno nie ulega wątpliwości – ten gość grać potrafi. Nie bez powodu został kilka dni wcześniej mistrzem Polski juniorów. Nie bez powodu debiutował już w kadrze w meczu Pucharu Davisa. I nie bez powodu jest drugim najwyżej notowanym Polakiem w juniorskim rankingu ITF.
W meczu z Hurkaczem zaprezentował się znakomicie. Od początku do końca grał swoje. Nie przeraził się rywala. Wytrzymał psychicznie trudy spotkania, w którym losy zwycięstwa przechodziły z rąk do rąk kilkukrotnie. Jasne, Hubert wyraźnie nie grał swojego tenisa. Co zresztą nie dziwi. Był przecież po kilku miesiącach treningów na twardej nawierzchni, przyleciał do Polski grać na mączce, by wypełnić zobowiązania wobec sponsora. Już w pierwszej rundzie było widać, że średnio mu to teraz odpowiada. Wyzywanie go za to, że pojawił się na turnieju, który w porównaniu do gry w USA nie mógł być dla niego atrakcyjny, a i tak dał z siebie wszystko, jest po prostu irracjonalne. Gdyby chciał tankować, zrobiłby to w pierwszej rundzie i miał w to wszystko wywalone. Tym bardziej nie tykałby rywalizacji w deblu.
Słowo-klucz brzmi w takim przypadku: logika. Warto się nią posłużyć.
*****
Hurkacz nie był pierwszy i nie będzie ostatni. Roger Federer w 2013 przegrał na Wimbledonie z Serhijem Stachowskim. Dobrze pamiętam – jako fan Szwajcara – jak bardzo nie dowierzałem temu, co działo się w tamtym meczu. Jednak nie wyzywałem Rogera i nie podejrzewałem go o jakiekolwiek odpuszczenie rywalizacji. Po prostu zagrał słabo. Tylko i aż tyle.
Pamiętam też porażki Rafy Nadala z Lukasem Rosolem czy Gillesem Mullerem. Novaka Djokovicia na Roland Garros ogrywał Marco Cecchinato, który wyrósł na tamtym turnieju jak spod ziemi i nagle stał się bohaterem Włochów. Każdy z Wielkiej Trójki był wtedy przygotowany najlepiej, jak tylko mógł na dany moment. Każdy szykował się do tych turniejów, to one były przecież głównym celem sezonu. A i tak każdy przegrał z rywalem (lub nawet rywalami, bo przecież to nie tak, że zdarzyła się im tylko jedna taka porażka na głowę), którego nikt nie posądziłby o zdolność pokonania kogoś ze szczytu rankingu.
Pamiętam więc o tamtych porażkach. I śmieję się – bo jak można inaczej reagować? – gdy ktoś chce mi powiedzieć, że w okresie pandemii i kompletnie zaburzonych przygotowań, Hurkacz nie mógł przegrać meczu z rywalem, którego stosunkowo słabo znał, a który nie miał kompletnie nic do stracenia? Przecież wiadomo, że taki przeciwnik zawsze może zaskoczyć. Maks to zrobił i zamiast wyzywać Huberta, należałoby bić brawo zwycięzcy.
*****
Czasem mam wrażenie, że fani tenisa – lub szerzej: sportu – sami nie do końca wiedzą, czego chcą. Z jednej strony wszyscy kochamy sensacyjne rozstrzygnięcia. Uwielbiamy niespodziewane marsze po tytuły, wspominamy je potem latami. Goran Ivanisević na Wimbledonie, Andres Gomez i jego Roland Garros, włoski finał kobiet na US Open sprzed kilku lat – to pierwsze z brzegu przykłady, które mam w głowie. Jasne, wszystkie te przypadki są dużo „większe” niż wygrana Kaśnikowskiego nad Hurkaczem, ale mają tylko zobrazować pewne zjawisko. Do dziś przecież tamte mecze rozbudzają naszą wyobraźnię.
Więc z jednej strony tylko na nie czekamy. Z drugiej jednak oburzamy się kompletnie, gdy faworyt przegrywa. Denerwuje nas zakłócony porządek rzeczy. Nie rozumiemy, jak do tego doszło i co za tym stoi. Przecież to nie tak miało wyglądać. Zakładaliśmy, że wszystko pójdzie zgodnie z naszymi przewidywaniami. A tu psikus. I często, zamiast sięgnąć w takich sytuacjach po najprostsze wyjaśnienie – ktoś zagrał świetny mecz, ktoś inny był po prostu za słaby – szukamy znacznie mniej racjonalnych wytłumaczeń. Choćby wspomnianego kilka razy tankowania. Jasne, to się niestety zdarza. Ale nie tak często, jak niektórzy by tego chcieli.
Bo porażka na korcie najczęściej jest… po prostu porażką. Ktoś był słabszy, ktoś był mocniejszy. Tylko czasem ten, który miał być słabszy, okazuje się mocniejszy. I odwrotnie.
Bez tego to wszystko nie miałoby jednak sensu, prawda?
Autor: Sebastian Warzecha